Ranger Servival Club Dolacz do nas Relacje z zajec Plan szkolenia Poczta polowa Podreczniki Forum GRH

Wychodzimy z ogrodu przez furtkę ukrytą w gęstych krzewach. Pięciu ludzi w polowych mundurach i oporządzeniu, trzymających karabinki tak, aby nie odcinały się od konturu sylwetki. Szybko przemykamy opłotkami w kierunku pobliskiej ściany lasu i prawdopodobnie nikt nie zauważa naszego wymarszu. W lesie zatrzymujemy się - to granica strefy niczyjej. Dokładne maskowanie zajmuje kilkanaście minut, lecz efekt jest więcej niż zadowalający. Wchodzimy do strumienia i zaczynamy przenikanie z jego biegiem. Marsz jest powolny i uciążliwy, koryto strumienia zarasta trzcinami tak gęstymi, że prawie uniemożliwiają jakikolwiek ruch. W dodatku zbliża się południe i słońce bezlitośnie praży z błękitnego nieba. Nogi zapadają się w gęstym, śmierdzącym mule do połowy łydki, wody mamy czasem sporo ponad kolano. Docieramy do przepustu pod ruchliwą drogą. Przejście zajmuje dobrych kilkanaście minut - najpierw trzeba odczekać, nasłuchując czy nic nie jedzie, a potem biegiem w wodzie po kolana wskoczyć do przepustu pod jezdnią. Później znowu czekanie na ciszę i znowu bieg do zakola i skok w gęste trzciny. Przechodzimy niebezpieczny odcinek pojedynczo, ubezpieczani przez resztę grupy.


Strumień wije się teraz wśród łąk i pól porośniętych kukurydzą. Jest to w zasadzie jedyna droga skrytego przeniknięcia do odległego o kilka kilometrów kompleksu leśnego. W pewnym momencie wychodzimy ze strumienia i poruszamy się chyłkiem przez wysoką kukurydzę. Niestety, robi się ona coraz rzadsza i w dodatku jakaś rachityczna i karłowata - nie daje już żadnej osłony i musimy wrócić do strumienia. Co pewien czas zatrzymuję się i wystawiam w górę peryskop zwiadowcy - na razie w pobliżu nie ma nikogo. Przed nami najtrudniejszy odcinek - mostek. Strumień dochodzi do niego w kompletnie odkrytym terenie, wśród wykoszonych łąk. Jedynie nad samą wodą rośliny są nieco gęstsze i większe. Z mostku dobiegają jakieś głosy, przez peryskop widzę kilka dzieci na rowerach. Czekamy aż odjadą i zaczynamy ostrożnie podchodzić do przeszkody. Każdy dziwny odgłos wymusza zanurzenie się i schowanie pod nawisem roślin na brzegu. Przeczołgujemy się jakoś pod mostkiem, za którym zaczynają się gęste trzciny. Kryją nas przed jakąkolwiek obserwacją, ale dalszy marsz jest wyjątkowo trudny. Błoto jest czarne, głębokie i śmierdzące, wśród trzcin panuje zaduch i wilgotne gorąco, roi się od owadów. Kiedy wreszcie wychodzimy na trochę luźniejszy odcinek strumienia okazuje się, że na brzegu jeździ traktor. Rolnik kosi trawę i kręci się po wielkiej łące. Nie ma żadnej możliwości obejścia, musimy przeniknąć tuż koło niego. Czekamy aż zawróci i ustawi się tyłem do nas i wtedy posuwamy się do przodu. Gdy tylko nawraca i jedzie przodem do strumienia zalegamy w błocie i trawie, tuląc się do przyległego do łąki brzegu. Kilkukrotnie kosiarka przejeżdża w odległości kilku metrów od nas...

Wreszcie wchodzimy między drzewa, las jest tuż - tuż. Musimy tylko przekroczyć kolejną drogę i obejść szerokim łukiem jakiegoś puszczonego luzem rottweilera i wreszcie kryjemy się w lesie. Zmierzcha, przenikanie kilku kilometrów zajęło nam około 10 godzin. Daję grupie krótką przerwę, zatrzymujemy się na skraju malutkiej polany i jemy nasze eski. Okazuje się wkrótce, że dalsza droga wcale nie będzie taka łatwa. Las pocięty jest polanami i drogami, którymi sporo ludzie jeździ na pobliskie kąpielisko. Na szczęście robi się coraz później, słońce dawno już zaszło i cień lasu chroni nas całkiem dobrze. Na planowane miejsce bytowania docieramy grubo po 22. Las jest wysoki i przejrzysty, nie ma w nim praktycznie poszycia. Dlatego wybieram na nocleg miejsce pośrodku olbrzymiej łąki porośniętej wysoką trawą. Ostrożnie wchodzimy w trawy, starając się nie wydeptać ścieżki. Wyznaczam warty - dwóch ludzi będzie czuwało, obserwując okolicę. Kładę się na ziemi i owijam byle jak w poncho z podpinką - przed nami ledwie kilka godzin snu.


Wstajemy o 3, jest jeszcze ciemno, choć niebo na wschodzie zaczyna się różowić. Zwijamy obóz, zacieramy ślady i ruszamy w kierunku celu - betonowego mostu, jedynego na tej rzece w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Marsz jest bardzo szybki, najważniejsze to dotrzeć do niego o świcie. Około 5 zalegamy na obserwacji - o tej porze nie ma tutaj żywego ducha. Dwóch ludzi schodzi na brzeg powyżej mostu, jeden z nich na pelerynie zwiadowcy spłynie z prądem i założy ładunki po drugiej stronie rzeki. Jeden pozostaje w punkcie zbiorki po akcji i obserwuje drogę od strony, z której przyszliśmy. My zaś schodzimy pod most na naszym brzegu i tam zakładamy pozorowane ładunki. Rozciągamy kable i odpalamy z bezpiecznego miejsca. Most zniszczony! Teraz szybki bieg do punktu zbiórki i dalej bieg, szerokim łukiem w kierunku odejścia. Łykamy kolejne kilometry, bieg zmienia się w marszobieg, marszobieg w szybki marsz. Duszę tempo, choć sam już jestem porządnie zmęczony. Wreszcie jesteśmy na tyle daleko, że można zatrzymać się i chwilę odpocząć. Wszyscy jesteśmy wykończeni, dzień zaczynaliśmy bez śniadania i czujemy to bardzo wyraźnie. Pożeramy resztki naszych esek, zasypujemy stopy talkiem - od prawie doby działamy w mokrych skarpetach - i ruszamy dalej. Tempo musi być teraz wolniejsze, a marsz bardziej ostrożny. Dochodzimy wreszcie do ruchliwej asfaltówki, za którą ciągnie się wielkie pole kukurydzy. Za tą drogą jest już "nasz" teren... Przeskakujemy pojedynczo i chowamy się wśród zboża. Kukurydza jest wyjątkowo niska, musimy maszerować prawie zgięci w pół. Wreszcie wychodzimy na gruntową drogę przy lesie. Jesteśmy u siebie - zadanie wykonane. Ostatnie 10 kilometrów idziemy już drogami i bez problemu docieramy do bazy.

<- powrot | do góry

Copyright Ranger Survival Club design by Priamus