Ranger Servival Club Dolacz do nas Relacje z zajec Plan szkolenia Poczta polowa Podreczniki Forum GRH

SZKOLENIE MAJ 2000

czyli jak trafiłem do Ranger Survival Club



Dzień pierwszy

Cała zabawa zaczęła się na dworcu kolejowym w Kędzierzynie Koźlu. Dotarłem tam prawie godzinę przed wyznaczonym terminem. Od razu rozpoznałem kilku kolesi w mundurach, którzy - jak się okazało - również wybierali się do Prudnika na kurs RSC. O umówionej godzinie na dworzec dotarł jeden z instruktorów, ubrany w mundur DPM. Wszyscy wsiedli w pociąg do Prudnika. Po jakiejś godzinie wielki żółty elewator widoczny z okna pociągu wskazał, że dojeżdżamy do Prudnika. Na dworcu krótka zbiórka, instruktor powiedział, że najlepiej rozebrać się do koszulki, ponieważ trochę pochodzimy. Część skorzystała z dobrej rady, część pozostała w mundurach - później, jak się okazało, żałowali. Ruszyliśmy przez Prudnik. Gorąco było jak diabli, plecak też miałem nie lekki, a instruktor bez przerwy podkręcał tempo. Gdy doszliśmy na skraj lasu, z cienia wyszedł drugi instruktor, który ustawił nas na zbiórkę i powiedział: "witam na kursie RSC, teraz dla rozgrzewki trochę pobiegamy". Rzeczywiście dalej był bieg, marsz, znowu bieg. Przeklinałem każdy gram w plecaku, te wszystkie (zabrane zgodnie z zaleceniami organizatora) zapasowe ubrania, sportowe buty i odzież, oporządzenie, saperkę. Przeklinałem też skarpetkę, której nie zdążyłem poprawić na dworcu, a która cięła mi stopę do krwi.

Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce to w zasadzie już miałem dość i pomyślałem, że zrobienie w tył zwrot i powrót do domu nie jest taki głupi. Ale postanowiłem jeszcze trochę zostać. Dalej było rozlokowanie w jakimś opuszczonym magazynie nazywanym "Hiltonem" ("wygodny" nocleg na noszach, na które w ciągu następnych dni miałem kłaść się jak do puchowego łóżeczka), pobranie sprzętu i podpisanie cyrografu, że bierzemy udział w tym wszystkim na własną odpowiedzialność. Po chwili kolejna zbiórka i podział uczestników na cztery zespoły. Trafiłem - trochę przez przypadek - do grupy "Delta" i okazało się, że nie mogłem trafić lepiej. To był bardzo dobry zespół i miał świetnego instruktora. Następną atrakcją był bieg na orientację. Trasa nie była trudna, jeśli wcześniej miało się z czymś takim do czynienia. Ponieważ trzy osoby z naszego zespołu - w tym ja - zajmowały się kiedyś orienteeringiem, poszło nam dosyć gładko. Punkty kontrolne trasy rozmieszczone były tak, że nawet nie było potrzeby wyznaczać azymutów - w zasadzie do wszystkich dało się dotrzeć "po znakach". Nasza grupa wyruszyła na trasę jako czwarta a dotarła jako pierwsza. Kolejny zespół miał prawie półtorej godziny opóźnienia! Dzięki temu zaliczyliśmy dodatkową porcję zajęć z walki wręcz i jeszcze dłuższe zajęcia z taktyki.

Taktyka odbywała się na terenia bazy. Na początku zajęcia z maskowania osobistego - malowanie twarzy, wtykanie gałązek gdzie się da. Później główne zasady marszu ubezpieczonego - odstępy, podawanie komend po linii itp. Wreszcie - kilka okrążeń bazy w szyku ubezpieczonym. Gdy zrobiło się trochę ciemno, wszyscy położyli się spać. Grupa "Delta" spała w mundurach i butach , dlatego byliśmy pierwsi na zbiórce kiedy nagle kilka petard rozpoczęło alarm. Wyruszyliśmy na zajęcia w teren. Założenie było takie, że grupa "Delta" - w nagrodę za sprawną zbiórkę - broni wzgórza 383, a inne oddziały starają się go zdobyć. Zostałem wyznaczony dowódcą "Delty". Rozstawiłem jakoś swoich ludzi w obronie okrężnej na szczycie wzgórza. Było ciemno jak w dupie, leżeliśmy i nasłuchiwaliśmy odgłosów nacierających. Byłem przekonany, że zaatakują nas nie od strony drogi, ale z kierunku przeciwnego i trochę się tego bałem, bo właśnie tamtędy wyznaczono nam drogę odwrotu. Ale okazało się, że wszystko było dobrze - zaatakowali z tej strony co mieli zaatakować, my wycofaliśmy się kawałek i później przeprowadziliśmy kontratak. Założenia ćwiczenia zostały zrealizowane, wzgórze 383 pozostało w naszych rękach. Hura... Później był powrót do bazy, po dwie parówki i kiszony ogórek jako kolacja i spać. Skończył się dzień pierwszy.

Dzień drugi

Ten dzień przeznaczony był na ćwiczenia sprawnościowe w ramach zdobywania "Czarnego Beretu". Rozpoczął go bieg na dystansie 3 km z rannym. Za rannego robiły nosze obciążone workiem z cegłami. Z góry biegliśmy, pod górę maszerowaliśmy. Zmiany pozwalały odpocząć trochę rękom (dopiero pod koniec wpadliśmy na pomysł, żeby oprzeć drążki na ramionach). Dzięki znakomitemu finiszowi Adama i Tatanki (pozdrawiam) osiągnęliśmy najlepszy czas. Dalej czekały na nas testy sprawnościowe - pompki, brzuszki, bieg wahadłowy, podciąganie się i - co mi sprawiło największy problem - wchodzenie na drabinkę przeciwpożarową na samych rękach. Później krótki odpoczynek i marszobieg na orientację (najdłuższy marszobieg w ciągu całego szkolenia). Podzielono nas na trzyosobowe zespoły, w tym do którego trafiłem była dziewczyna ze zmasakrowanymi stopami, co nieco spowolniało marsz (musieliśmy nawet zatrzymywać się i opatrywać jej krwawiące pięty). Uznałem, że najbardziej skuteczny będzie nie szarpany bieg ale równomierny marsz. Trasa pod względem orientacji była banalna, bo prowadziła leśnymi duktami. Po drodze czekały na nas dwa punkty kontrolne - na jednym trzeba było zastrzelić trzy butelki PET z pistoletu air soft, na drugim - ułożyć napis SOS z bierwion złożonych kilkadziesiąt metrów dalej. Butelki zestrzeliliśmy bez problemu, jednak przy napisie mieliśmy problem. Wynikł on z mojej winy, bo zrozumiałem polecenie jako "sygnał SOS" a nie "napis SOS" i dlatego wzięliśmy za mało bierwion. I tak nasz zespół miał na tym ćwiczeniu najgorszy wynik. Ale i tak zajęliśmy trzecie czy czwarte miejsce, bo jak się okazało kilka zespołów pogubiło się na trasie. Po zawodach kolejne zajęcia z walki wręcz - starałem się zapamiętać kolejnych kilka technik, ale i tak najlepszy był sparring - Tatanka zdrowo mnie poobijał.


Nawet nie zdążyliśmy usiąść po treningu, kiedy podszedł do nas instruktor i zarządził "zbiórka w oporządzeniu - czas dziesięć minut". Okazało się, że jako przodująca grupa będziemy stawiać kolejkę tyrolską dla innych zespołów. Dyskretnie wskazano nam, żeby ubrać obuwie zapasowe - jak powiedział instruktor "będzie trochę mokro". Nikt jednak nie pomyślał, że będzie tak mokro. Dalej pobraliśmy sprzęt - liny, uprzęże, metal i marszem ubezpieczonym ruszyliśmy na miejsce. Tyrolkę zbudowaliśmy w poprzek głębokiego jaru. Zjechaliśmy nią jako pierwsi i ruszyliśmy dalej - wzdłuż małego strumienia. Niedaleko czekali instruktorzy, którzy w krótkich ale treściwych słowach polecili nam czołgać się wzdłuż strumyka. Ręce zapadały się w błoto po łokcie i po kilku chwilach wyglądaliśmy jak błotne ludki. Na szczęście dalej trasa wiodła przez dwa stawy. Muliste dno wsysało nogi, bramki na trasie wymuszały zanurzenie się z głową. Dopiero po wyjściu przypomniałem sobie, że w kieszeni bluzy mam dowód osobisty. Niestety nie wyglądał już tak dobrze, jak poprzednio. Ponieważ woda była przyjemnie chłodna, cała "Delta" zdecydowała się przejść trasę jeszcze raz. Później było już tylko zwinięcie tyrolki i powrót marszem ubezpieczonym do bazy. Mokry mundur wysechł na słońcu, ale do końca kursu strasznie śmierdział błotem i żabami. Wieczorem czekał na nas posiłek i to nie parówki, ale pełna menażka makaronu z pikantnym mięsnym sosem. Po jedzeniu nowe rozkazy - grupa "Delta" ma dokładnie się zamaskować i przygotować do wyjścia w ciągu dwudziestu minut. Wymagany sprzęt - oporządzenie i wszystko co potrzebne do bytowania.

Pomalowaliśmy twarze, zapakowaliśmy siatki maskujące. Do plecaka włożyłem karimatę (to stary sposób rosyjskich turystów - włóż karimatę zwiniętą i pozwól jej się rozwinąć w taki sposób, aby przylegała do ścianek plecaka; do środka wkładaj resztę przedmiotów), śpiwór, poncho i trochę jedzenia (suszone owoce, glukozę i suchary). Wyruszyliśmy. Znowu na wzgórze 383, ale noc była tak ciemna, że nasi szperacze nie byli w stanie prowadzić oddziału drogą. Nie było widać niczego, nawet dłoni wyciągniętej ręki. Na szczycie wzgórza instruktor pozwolił używać szperaczom czerwonego światła a mnie jako dowódcę oznaczył malutkim chemicznym światełkiem. Na następnym punkcie otrzymuję zadanie - doprowadzić oddział do kolejnego punktu i tam przygotować się do działań dywersyjnych na moście. Pierwszy odcinek mamy iść na azymut. Podświetliłem fosforyzującą tarczę kompasu i zacząłem iść wskazując szperaczowi kierunek. Mieliśmy iść niemal prosto na północ. Przedzieraliśmy się przez jakieś gęste chaszcze, nie widać było, gdzie się stawia nogę i kilkakrotnie odbiłem się od niezauważonych drzew! Słyszałem jak oddział klnie gdzieś z tyłu a szperacz przeklina gdzieś z przodu. W pewnej chwili lewa noga wpadła mi w głęboki dół albo wykrot i poczułem bardzo ostry ból w kostce. Pomimo tego, że miałem łzy w oczach (na szczęście było ciemno i nikt nie widział) postanowiłem iść dalej i wykonać zadanie. Od tej pory każdy krok miał sprawiać mi ból. Wreszcie po kilku minutach wyszliśmy na drogę i dalej poszło już łatwiej. Niestety po około kilometrze jednej z dziewczyn przytrafiło się podobne co mi nieszczęście. Spuchnięta kostka nie budziła wątpliwości - mieliśmy w oddziale rannego, co trochę komplikowało dalsze wykonanie zadania. Kolejnym etapem akcji było sforsowanie rozległego pola. I tu nastąpiła katastrofa - nadmiernie rozciągnięty szyk "dwa rzędy" rozerwał się i przednia jego część (ze mną i instruktorem) straciła kontakt tylną częścią, w której znajdowała się ranna. Zanim się odnaleźliśmy, mijały cenne kwadranse.

Po przemyśleniu całej akcji myślę, że najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji byłby szyk "włócznia" albo "diament". Kiedy wreszcie oddział znowu się połączył okazało się, że inne grupy, mające bronić mostu zostały już wycofane. No cóż, chłopaki pospali smacznie na zasadzce... Dotarliśmy do mostu i tu czekała na nas największa niespodzianka - mostu nie było ! Okazało się, że na mapie był, ale zniszczyła go powódź. Instruktor wezwał z bazy karetkę w celu zabrania rannej. Wymyślił, że zorganizujemy zasadzkę na karetkę i zabierzemy się nią wszyscy. Zasadzka w zasadzie się udała, karetką pojechaliśmy do bazy. To było wszystko na dziś, tym bardziej, że inne grupy chrapały już na swoich kojach. Zdjąłem but i trochę się przestraszyłem - kostka momentalnie spuchła jak bania. W dodatku stopa, która rozchodzona radziła sobie całkiem dobrze, po chwili odpoczynku ledwie robiła dwa kroki. Dostałem okład z altacetu i położyłem się spać z ciężkim sercem (to dopiero drugi dzień, a ja już jestem w zasadzie wyłączony) i nadzieją, że jutro będzie lepiej.

Dzień trzeci

Po obudzeniu się stwierdziłem, że ledwo przestawiam skręconą stopę. Zmieniłem okład, z trudem wepchnąłem stopę do buta i zasznurowałem tak mocno jak się dało. Teraz mogłem jakoś kuśtykać, choć nie wyglądało to imponująco. Niedługo później wymaszerowaliśmy na zajęcia z zakładania stałego punktu obserwacyjnego. Miejscem docelowym był szczyt połogiego, wylesionego wzgórza (bodajże Biskupia Kopa, albo jakoś podobnie). Nasza grupa otrzymała zadanie wykonania punktu obserwacyjnego w oparciu o niewielkie zagłębienie wśród traw. W tym czasie ja miałem sporządzić szkic pola obserwacji. I męczyłem się z tym szkicem nie mogąc nadzorować budowy punktu. Kiedy myślę o tym dzisiaj, to wydaje mi się, że powinienem polecić komuś rysowanie szkicu, a sam dopilnować maskowania (jak pewnie zauważyliście, maskowanie jest moim szczególnym hobby). Po wybudowaniu punktu rozpoczęła się dosyć długa obserwacja. Żar się lał z nieba, a co gorsza nie mieliśmy wody. Obserwacja przebiegała w ten sposób, że dwie osoby przebywały w punkcie, a reszta oddziału w oddalonej o kilkadziesiąt metrów wysuniętej bazie operacyjnej. Łączność pomiędzy punktem a bazą zapewniał łącznik usytuowany w połowie odległości pomiędzy punktem a bazą. Wybrałem stanowiska obrony okrężnej w ten sposób, aby znajdowały się w cieniu i zapewniały trochę odpoczynku od upału. Dzięki temu zmieniani obserwatorzy i - przede wszystkim łącznik, który leżał na słońcu - mogli trochę odetchnąć podczas zmiany. Na podsumowaniu zajęć okazało się, że punkt został zamaskowany źle, widać było wybraną z jego wnętrza ziemię, roślinność do zamaskowania została wycięta z najbliższej okolicy (i to użyliśmy do tego zieleni, która niemal natychmiast zwiędła) a w dodatku byłby doskonale widoczny z powietrza. Trudno, następnym razem pójdzie lepiej. Po powrocie do bazy okazało się, że nie ma wody - wiadro urwało się ze sznura i utonęło w studni. Dla ludzi z "Delty" sytuacja wyglądała niewesoło - nie piliśmy nic od rana (a właściwie od wieczora poprzedniego dnia) a przez kilka godzin leżeliśmy plackiem na słońcu w temperaturze bliskiej 30 stopni. Niestety, musieliśmy czekać na wodę przez kilka kolejnych godzin.


W tym czasie odbyło się szkolenie z pomocy medycznej - dosyć podstawowe, w sumie nie dowiedziałem się niczego, o czym nie wiedziałem wcześniej oraz pokaz wyposażenia karetki wojskowej na podwoziu Tarpana Honkera. Pozytywne było to, że posłużyłem jako manekin i zmieniono mi opatrunek na kostce. Zaniepokoiłem się jeszcze bardziej, bo po zdjęciu bandaża zauważyłem, że wokół kostki powstał spory krwiak. Żeby nie patrzeć na taki nieprzyjemny widok założyłem z powrotem but i postanowiłem nie ściągać go do nocy. Dalej było szkolenie wspinaczkowe - liny, węzły i pokaz sprzętu. Kto zawiązał ósemkę i węzeł płaski mógł pójść po wodę, bo w tym czasie wyłowiono wiadro. W życiu nie zawiązałem tych węzłów tak szybko... Później dostaliśmy jeść - grochówkę z makaronem i kiełbasą. Była w sumie smaczna, ale wszyscy zauważyli, że nie mają w ogóle apetytu. Po kilku łyżkach żołądek był już pełny. Gdy zaczęło się ściemniać, rozpoczęło się szkolenie - pokaz organizacji punktu kontrolnego. Na drodze przed bazą ustawiono zasieki i szlaban. Pokaz był krótki, ale treściwy - doszlifowanie szczegółów miało nastąpić na nocnej taktyce. Oprócz check pointu zadaniem na noc była zasadzka na samochód i zdobycie środka transportu oraz nocne bytowanie. Z ciężkim sercem - przecież głównym powodem, dla którego wybrałem właśnie ten kurs było szkolenie z check pointu - podjąłem decyzję o pozostaniu w bazie. Uznałem, że będę opóźniał zespół. "Delta" wyruszyła na działania a ja położyłem się spać. Zakończył się dzień trzeci.

Dzień czwarty

Wszystkie grupy zaczęły powracać do bazy o świcie. Okazało się, że "Delta" zorganizowała bardzo dobrą kontrolę i świetną zasadzkę z wykorzystaniem kłody zawieszonej na linie. Poza tym przespali spokojną noc w ambonie. Ja z kolei stwierdziłem, że mojej kostce dobrze zrobił odpoczynek i że mogę w miarę spokojnie chodzić po płaskim. W planie mieliśmy zajęcia z taktyki oraz szkolenie linowe. Cały stan osobowy kursy sformowano w szyk bojowy. Kolejny raz weszliśmy na wzgórze 383 i zeszliśmy z niego. Dalej pomaszerowaliśmy w szyku ubezpieczonym leśną drogą. Kilkukrotnie padało hasło "granat" i "ogień artylerii", ale najgorsze było dopiero przed nami. Nagle z lasu wyleciały świece dymne i granaty gazowe. Przebiegliśmy przez chmurę CSu, lecz po drugiej stronie padła komenda "wróć". Powtórzyliśmy to jeszcze kilka razy, spocona twarz i szyja piekły jak diabli, oczy łzawiły. Wtedy instruktor wydał polecenie przejścia skażonego odcinka czołganiem. Próbowałem jakoś ominąć najgęstszą chmurę gazu, ale instruktor spostrzegł to i kopnął granat prosto pod moją twarz. O ile w biegu dawało się zacisnąć oczy i wstrzymać oddech, to podczas czołgania było to niemożliwe, szczególnie że po poprzednim bieganiu dyszałem jak pies. Niestety, wessałem więc do płuc sporą dawkę gęstego dymu prosto z granatu gazowego. I to był koniec - wytoczyłem się na pobocze drogi, padłem na kolana i kaszląc starałem się zaczerpnąć chociaż trochę powietrza. Oskrzela i płuca paliły ogniem, z oczy, nosa i ust lała mi się po prostu woda. Trwało to dobrych kilka minut, zanim byłem w stanie wstać i pójść na zbiórkę. Tam okazało się, że inni kursanci nie wyglądali o wiele lepiej. Ten fragment szkolenia pokazał wszystkim, jak niebezpieczne jest zastosowanie na współczesnym polu walki broni masowego rażenia. Gdyby to nie był CS tylko iperyt, to cały nasz oddział zniknąłby z tego świata... Pomimo obolałych płuc i palących twarzy ruszyliśmy dalej.

Wkrótce dotarliśmy na teren (chyba) kamieniołomu. Kadra zbudowała tam już kilka stanowisk do zajęć z wspinaczki - do podejścia, zjazdu i długą tyrolkę prowadzącą z jednego końca kamieniołomu na drugi, nad taflą małego, porośniętego zieloną rzęsą stawu na jego dnie. Bojąc się nadwyrężyć nogę zrezygnowałem z wspinaczki i zjazdu. W tym czasie udało mi się załapać na naprawdę sporą atrakcję - z dowództwem zgrupowania poszedłem na strzelnicę, gdzie postrzelałem z CZ-100! Wewnętrzny bezpiecznik tej broni sprawił mi pewien kłopot (jak i innym, nieobeznanym z tym modelem) - trzeba mieć dobre wyczucie spustu. Strzelaliśmy do manekina zrobionego z wypchanej trawą bluzy mundurowej i głowie ze stalowego hełmu. Poradziłem sobie całkiem dobrze, lokując wszystkie strzały w korpusie i głowie. Po strzelaniu poszedłem spróbować tyrolki. Wrażenia były bardzo dobre i to nawet pomimo tego, że instruktorzy kołysali liną starając się zamoczyć zjeżdżającego. Skąpałem się cały w zielonej wodzie i to nie jeden raz. Po krótkim czasie (wylałem wodę z butów i wykręciłem skarpety) ruszyliśmy w stronę bazy. Okazało się jednak, że już po kilkudziesięciu metrach czeka na nas kolejna atrakcja. Dosyć duży pień ściętego drzewa, który mieliśmy wziąć na barki i maszerować. Niestety przypadł mi w udziale grubszy koniec. Zarzuciliśmy pień na ramię i zaczęliśmy iść. Instruktor zaintonował pieśń: "hej żołnierzu, gdzie ty byłeś". Odpowiadaliśmy i przez pewien czas dodało nam to sił. Jednak już wkrótce poczułem, że kręgosłup składa mi się w harmonijkę. Zacisnąłem zęby i obiecałem sobie, że nie ja będę pierwszy, który rzuci pień. W końcu ktoś z przodu puścił pień, po chwili pozostali też go rzucili. Minęły około dwie minuty, kiedy padła komenda odniesienia pnia na miejsce z którego został zabrany.

Tym razem przydzielono mi cieńszy koniec pnia i było trochę łatwiej. Gdy dotarliśmy na miejsce i rzuciliśmy kłodę okazało się, że zakrzywiony grubszy koniec obrócił się dookoła osi i uderzył jednego z ludzi z "Delty" - Krzyżyka w głowę. Krzyżyk padł na ziemię jak ta kłoda i przez chwilę był zdrowo przymroczony. Zresztą później - do wieczora ciągle gadał trochę od rzeczy. Po zabawach z pniem był znowu marsz ubezpieczony przerwany kolejnym zadaniem - mieliśmy wspiąć się na strome zbocze w ciągu pięciu minut. Zadanie pozornie proste, ale stok (coś jakby hałda) usypany był z drobnych kamyczków, które osypywały się przy każdym kroku, a ponadto wszyscy czuli w nogach całodzienne zajęcia. Pomagaliśmy sobie nawzajem i jakoś się udało. Dalej mieliśmy zajęcia z ataku tyralierą. Zdobywaliśmy rozległy, połogi stok wzgórza, na którego szczycie znajdował się mały lasek. Po ataku okazało się, że czas na zajęcia z "fizkultury". Były to atrakcje w rodzaju czołgania się na czas, "słonia" (polegającego na tym, że cały oddział ustawiał się w rzędzie, wszyscy się pochylali, chwytali się za kolana a następnie kolejno przełazili po plecach pozostałych), przenoszenia rannego sposobem strażackim. Od tego noszenia znowu pogorszył się stan mojej kostki, która zaczęła boleć przy każdym kroku. Nie nadążałem za resztą grupy w biegu i dlatego instruktor zwolnił mnie z pozostałych zajęć. Jak się okazało, nie straciłem wiele - ostatnim zadaniem było zbudowanie noszy i transport rannego do bazy.


Później dostaliśmy jeść i przygotowaliśmy się do kolejnego zadania -wieczorno-nocnej taktyki związanej z obroną bazy. Trzech żołnierzy Kawalerii Powietrznej i jeden z chłopaków z trójmiejskiego "Zwiadu" mieli być grupą uderzeniową, która miała zdobyć bazę. My mieliśmy im to uniemożliwić. Pierwszą fazą było poszukiwanie grupy uderzeniowej na stokach wzgórza, na którym wcześniej organizowaliśmy punkty obserwacyjne. Cały stan osobowy kursu podzielono na dwie grupy - jedna miała wyruszyć na przeczesywanie wzgórza, druga - "komando ozdrowieńców", jak nazwał ją jeden z instruktorów - w której i ja się znalazłem miała zabezpieczyć teren bazy. Po około godzinie grupa poszukiwawcza powróciła (okazało się, że wykryli i pojmali jednego z kawalerzystów) i wzmocniła ochronę bazy. Stojąc gdzieś na tyłach bazy w ciemnościach usłyszałem gdzieś z przodu wyraźny szelest. Zamarłem bez ruchu i zacząłem nasłuchiwać. Szelesty zbliżały się, wyraźnie pochodząc od jakiegoś poruszającego się obiektu. Szmery przekroczyły pierwszą linię drutu kolczastego, po chwili zbliżyły się do drugiej, najwyraźniej kierując się w stronę wnętrza bazy. Zaświeciłem latarkę, wycelowałem broń i krzyknąłem "Służba wartownicza, stój bo strzelam!" I co - i w stożku światła zobaczyłem sporych rozmiarów lisa. Po chwili gwizdek dał sygnał do zakończenia ćwiczenia. Na zbiórce okazało się, że atakujący oddział bez żadnego problemu wszedł do bazy przez główną bramę, zatruł studnię, wysadził wartownię i samochody. Stało się tak dlatego, że osoby odpowiedzialne za pilnowanie wartowni poszły "na chwilę" do kuchni. W każdym razie kuchnia została obroniona... Jak zapowiedziało dowództwo, dalsza noc miała minąć bez niespodzianek. Dlatego postanowiłem przespać się w lesie, żeby wreszcie odpocząć od noszy. Noc była wspaniała i ciepła, ptaki śpiewały i spało się jak w uchu.

Dzień piąty

Wstałem około pół do szóstej i postanowiłem umyć się, ogolić i przebrać w czystą koszulkę - w końcu dzisiaj mieliśmy wracać do domu. Obejrzałem się w lustrze i zacząłem się śmiać - maskująca farba weszła w zarost na twarzy i wyglądałem jakbym był porośnięty mchem. Ogoliłem się, umyłem i włożyłem czystą koszulkę i wtedy zobaczyłem przed drzwiami stoi jeden z instruktorów, który z wrednym uśmieszkiem odpala świecę dymną. Wrzucił ją do środka i po chwili cały Hilton wypełnił się gryzącym dymem - na szczęście była to zwykła świeca dymna a nie gaz łzawiący. Kiedy wszyscy wybiegli na zewnątrz padł rozkaz: całkowicie spakowani - zbiórka przed Hiltonem; czas 10 minut. Niech to cholera - a ja akurat się pakowałem i wszystkie manele miałem wyłożone z plecaka! Zacząłem wrzucać rzeczy jak popadnie i jakoś udało mi się wszystko pomieścić. Zostawiłem tylko brudną menażkę. Jak się okazało, w taki miły sposób zaproszono nas na zaprawę fizyczną. Na szczęście pozwolono rozebrać się do samych spodni. Dalej standard - pompki, żabka, biegi i wymachy. Niby nic trudnego, ale zmęczenie poprzednich dni dawało się we znaki. Po takiej rozgrzewce zarządzono alarm ppoż - wszystko miało zostać wyniesione z hiltona w ciągu 8 minut. Najgorsze były ciężkie drewniane prycze. Za pierwszą próbą się nie udało - a więc rozkaz "wróć" i wnieśliśmy wszystko z powrotem. Do drugiej próby spróbowaliśmy podejść naukowo i podzielić zadania. Zagrzewając co leniwszych uczestników mocnymi słowami (które pomagają nie tylko w Kawalerii Powietrznej) zaczęliśmy ganiać w te i we wte. I prawie się udało - wynieśliśmy wszystko w 8 i pół minuty. Dalej było sprzątanie, wnoszenie wyposażenia z powrotem i pakowanie plecaków. I wreszcie chwila odpoczynku. Jak się okazało, w kuchni była jakaś jajecznica, ale oczywiście nie dla wszystkich starczyło. Ja też musiałem zadowolić się menażką herbaty. W tym czasie wszyscy powyciągali z plecaków nie zjedzone dotąd konserwy i inne przysmaki. Trochę mnie to zadziwiło, bo ja zabrałem bardzo skromną rację żywnościową, którą już prawie całą zjadłem. Tymczasem na polanie przed hiltonem pojawiły się paprykarze, mielonki i pasztety. Niestety, nikt nie miał apetytu i po kilku łyżkach dosłownie robiło się niedobrze. I wreszcie nadszedł czas ostatniej zbiórki tego kursu. Czekała tam na mnie miła niespodzianka - byłem jednym z czterech osób, które uzyskały certyfiakt i prawo noszenia czarnego beretu. Później już tylko marsz do Prudnika i podróż pociągiem do domu. Wróciłem zmęczony, głodny i strasznie niewyspany. Ale już po kilku dniach zacząłem czekać na następną taką imprezę. I tak trafiłem do Rnger Survival Club.

<- powrot | do góry

Copyright Ranger Survival Club design by Priamus